Gruzja w kilku słowach? Wieczna maniana, marszrutki kołyszące się na dziurawych drogach, brak poszanowania dla jakichkolwiek zasad ruchu drogowego, chaczapuri i góry – wszędzie, gdzie nie spojrzeć góry! W tym przecudnym chaosie zanurzyłam się na blisko 2 tygodnie, choć na tradycyjne zwiedzanie miejskich dżungli poświęciłam zaledwie 3 dni. Głównym celem był Kaukaz, a konkretnie Stepancminda i górujący nad nią Kazbek. Jeszcze kilka lat temu znajdował się on w odległej sferze moich górskich marzeń. Teraz (sierpień 2019) owo marzenie o pierwszym pięciotysięczniku właśnie miało się spełnić.
Na skróty
- Dzień 1 – Marszrutką przez całą Gruzję
- Dzień 2 – Pierwszy etap aklimatyzacji na 3 100 m
- Dzień 3 – Witamy w Stacji Meteo na 3 653 m
- Dzień 4 – Aklimatyzacja na Ortsveri, 4 365 m
- Dzień 5 – Odpoczynek przed godziną zero
- Dzień 6 – Przymusowy dzień w bazie
- Dzień 7 – Atak szczytowy na Kazbek
- Dzień 8 – Powrót na dół
- Mała dygresja i apel do wszystkich, którzy planują samodzielną wyprawę na Kazbek
Dzień 1 – Marszrutką przez całą Gruzję
Po przylocie dzień wcześniej do Kutaisi, czeka mnie kolejny dzień podróży. Między Kutaisi a Stepancmindą jest ponad 300 kilometrów i, poza krótkim fragmentem, nie są to kilometry szerokich, płaskich jak stół autostrad rodem z Europy Zachodniej. Wiedząc, że czeka mnie jakieś 8 godzin tułaczki, postanawiam wyruszyć najwcześniej, jak to możliwe. Pierwsze poranne marszrutki w kierunku Tbilisi startują o 7 rano lub później, w zależności od tego, jak szybko uzbiera się wystarczająca liczba pasażerów (czyli w praktyce, jak szybko zapełni się cały busik). Los mi sprzyja! Chętnych na podróż na szczęście nie brakuje i wyjeżdżamy punktualnie.
Ponad 3 godziny później docieramy na dworzec autobusowy Didube w Tbilisi. Tam wysiadam i rozglądam się za kolejną marszrutką z napisem „Kazbegi”. Z 20-kilogramową torbą na plecach i kilku-kilogramowym plecakiem na przodzie przeciskam się między tłumem ludzi oraz jakąś kosmiczną ilością busów i taksówek. Hałas i ruch jak w ulu. Kierowcy wykrzykują nazwy miejscowości, do których chcą mnie zabrać. „Kutaisi! Batumi! Borjomi!”. A gdzie do Kazbegi? Za każdym razem pokazują, że mam iść jeszcze dalej. Mam wrażenie, że zaraz obejdę cały ten bajzel dookoła i jak na złość, nigdzie nie widzę swojego celu. W końcu jednak jest! Uff… Kierowca łapie się za głowę, widząc moją ogromną torbę, którą musi zmieścić do małego bagażnika, a ja marzę już tylko o tym, by jechać. Matko, co za upał, uciekajmy już z tego miasta!
Ruszamy na północ. Kaukaz coraz bliżej! Niezależnie od panującej na zewnątrz temperatury, gruzińscy kierowcy chyba nie uznają czegoś takiego, jak automatyczna klimatyzacja, preferując jej bardziej ekonomiczną wersję, czyli tak zwany korbkotronic 🙂 Podziwiam zmieniające się widoki za oknem, nie zważając na hałas, jaki powodują otwarte szyby. Im bliżej Stepancmindy, tym krajobraz staje się coraz bardziej górski, a temperatura coraz niższa. Po 3 godzinach podróży jestem na miejscu.
Resztę dnia poświęcam na załatwienie kwestii organizacyjnych i odpoczynek. Najpierw odmeldowuję się w biurze lokalnej agencji, z którą będę wchodzić na Kazbek. Później mam jeszcze trochę czasu na spacer po miejscowości, zakupy najpotrzebniejszych rzeczy i wypróbowanie jednej z lokalnych restauracji. Wieczorem spotykamy się wszyscy na uroczystej „suprze”, podczas której poznaję moich przyszłych współtowarzyszy (nie)doli, a przede wszystkim mam w końcu okazję spróbować wszystkich gruzińskich specjałów 🙂
Dzień 2 – Pierwszy etap aklimatyzacji na 3 100 m
Nasza wędrówka na szczyt Kazbeku (gruz. Mkinvartsveri) rozpoczyna się na wysokości 2 170 m przy słynnym klasztorze Cminda Sameba (Święta Trójca). Ten XIV-wieczny kościółek jest jedną ze sztandarowych wizytówek Gruzji, do której każdego roku przybywają tysiące turystów. W dole, około 400 m niżej, jak na dłoni widać całą Stepancmindę, a gdy odwracam się tyłem do świątyni, jeszcze lepiej widzę Kazbek.
W tym miejscu ładujemy nasze główne bagaże na konie, które zaniosą je do Stacji Meteo, a sami zakładamy mniejsze plecaki i ruszamy wśród soczyście zielonych pagórków szlakiem do góry. To ostatni dzień, kiedy możemy nacieszyć oczy kolorami, zanim na kilka kolejnych dni zamieszkamy w krainie lodu i skały. Droga wiedzie łagodnie pod górę ewidentną, wydeptaną ścieżką. Nasi przewodnicy narzucają bardzo wolne tempo, więc nawet nie ma szans, żeby złapać choćby zadyszkę.
Wkrótce dochodzimy do przełęczy Arsha Pass na wysokości 2 940 m, z której rozpościerają się kolejne niesamowite widoki. W oddali widać nowe schronisko Altihut i Sabardze, czyli wypłaszczenie, które będzie miejscem naszego pierwszego noclegu, a za nimi jęzor lodowca Gergeti, którym jutro będziemy podchodzić do Stacji Meteo.
Po dotarciu na miejsce szybko rozbijamy namioty i oddajemy się głównej górskiej aktywności – gotowaniu wody na herbatę i do zalania liofila. Kiedy słońce chowa się za górami, momentalnie robi się chłodno, więc przenosimy się do budynku schroniska. Okazuje się, że za przyjemność skorzystania ze schroniskowej toalety trzeba zapłacić 5 GEL, chyba że kupimy coś w bufecie – wówczas jest za darmo. Bez zastanowienia zamawiamy herbatę, ciasto i już możemy bezkarnie do końca wieczoru korzystać z ostatniego cywilizowanego WC na tej wyprawie 🙂 Przed zagrzebaniem się w ciepłym śpiworze rzucam jeszcze okiem na rozgwieżdżone niebo. Wow, co za widok! Dostrzegam nawet Drogę Mleczną! Zapowiada się kolejny dzień z piękną pogodą.
Dzień 3 – Witamy w Stacji Meteo na 3 653 m
Celem kolejnego dnia wyprawy jest dotarcie do bazy przy Stacji Meteo (Betlemi Hut) na wysokości 3 653 m. To miejsce stanie się na kilka najbliższych dni naszym domem i punktem wypadowym akcji górskich.
Rano niespiesznie jemy śniadanie i zwijamy obozowisko, po czym ruszamy w górę kamienistą moreną. Po ok. 2 godzinach dochodzimy do początku lodowca Gergeti. Tutaj zakładamy raki i dzielimy się na mniejsze grupki, które będą szły za jednym z przewodników. Sam lodowiec jest całkiem przyjemny do pochodzenia, nie ma na nim zbyt wielu szczelin, przez które trzeba przeskakiwać. Największym wyzwaniem jest omijanie końskich kup, których tutaj nie brakuje 🙂 Niedługo później schodzimy z lodowca i podchodzimy jeszcze około 20 minut dość stromym, piarżystym terenem. Na miejscu szybko rozbijamy namiot w pobliżu źródełka wody, a resztę dnia poświęcamy na odpoczynek przed jutrzejszym wyjściem aklimatyzacyjnym.
Betlemi Hut, nazywane Stacją Meteo, jest prywatnym schroniskiem, pełniącym dawniej również funkcję stacji meteorologicznej. Nie jest to jednak typowe schronisko, z jakim spotkamy się w Alpach czy w naszych rodzimych górach. Od roku w całym budynku są nowe plastikowe okna, a kuchnia została przeniesiona do innego, większego pomieszczenia, jednak większych luksusów tutaj brak. Są za to ciemne korytarze, obskurne pokoje z odrapanymi ścianami, a warunki sanitarne… no cóż. Na zewnątrz są 2 źródełka, którymi spływa woda z lodowca, o ile jest w miarę ciepło, bo gdy dowali mróz, to wody nie ma w ogóle. Za toaletę służy wychodek z dziurą w ziemi, stojący kilkanaście metrów za schroniskiem, a korzystanie z niego może być dla niektórych małym szokiem 🙂 Jedyną alternatywą są okoliczne głazy, których okolice wyglądają czasem niewiele lepiej niż wspomniana latryna. Owe wątpliwej jakości wrażenia estetyczne dopełnia jeszcze ogromne wysypisko śmieci, którym niestety nikt się nie przejmuje. Na szczęście świadomość społeczna rośnie i coraz więcej ekip zaczyna zabierać swoje śmieci ze sobą.
Dzień 4 – Aklimatyzacja na Ortsveri, 4 365 m
Większość wypraw wybiera na aklimatyzację podejście trasą wejścia na szczyt Kazbeku do wysokości ok. 4 000 m lub wyjście do kapliczki nad Stacją Meteo na wysokości ok. 3 900 m. Naszym celem aklimatyzacyjnym jest szczyt Ortsveri (4 365 m), który wznosi się naprzeciwko Kazbeku. Z Meteo wychodzimy przed 6 rano i, podobnie jak przez ostatnie dni, mamy idealną pogodę! Wejście i zejście zajmuje około 9 godzin, a ostatni etap szczytowania jest bardzo ciekawym, ale też całkiem męczącym psychicznie czujnym trawersem po osypujących się piargach i latających głazach wielkości telewizorów. Zdecydowanie jednak warto się pomęczyć. Ze szczytu rozpościera się przepiękny widok na Kazbek i cały Kaukaz. O trasie wejścia na Ortsveri piszę bardziej szczegółowo w kolejnym wpisie. Osobiście cieszę się ze zdobycia tej góry przede wszystkim dlatego, że nie jest ona zbyt popularnym celem górołazów. Przez cały tydzień nie widziałam ani nie słyszałam, by ktoś oprócz nas pokusił się o jej zdobycie. No i, jakby nie patrzeć, to mój pierwszy kaukaski szczyt, więc radość tym większa 🙂
Dzień 5 – Odpoczynek przed godziną zero
Następny dzień przynosi zmianę pogody o 180 stopni. W nocy ledwo śpimy przez wiatr, który szarpie naszym namiotem i stukający w tropik deszcz ze śniegiem. Nad ranem krajobraz wygląda zupełnie inaczej niż dzień wcześniej. Cała baza przysypana jest kilkucentymetrową warstwą śniegu. Dziś mamy według planu dzień restowy, czyli czas na pochłonięcie jak największej ilości kalorii i płynów.
Nie chce nam się nigdzie ruszać, większość dnia spędzamy w kuchni. A wraz z nami inni wspinacze. Najwięcej oczywiście jest Rosjan, ale są też ekipy z Niemiec czy Turcji. Nikt nie ma ochoty wychodzić na zewnątrz, chyba że za potrzebą – wtedy nie ma zmiłuj i trzeba przeboleć padający na głowę deszcz 🙂
Po południu dostajemy informację, że pogoda na nasz atak szczytowy jest niepewna, ale mamy być gotowi do wyjścia o 3 nad ranem. Na dzisiejszą noc postanawiamy przenieść się z namiotu do schroniskowego pokoju, żeby trochę podnieść swoje morale w bardziej suchym i ciepłym otoczeniu.
Dzień 6 – Przymusowy dzień w bazie
O 1:30 budzik oznajmia, że to już ten czas, ten dzień! Mam wrażenie, że w ogóle nie spałam, przez całą noc w głowie kłębiło mi się multum myśli. W kuchni spory ruch – nie tylko my planujemy wyjście. Zamiast tradycyjnej owsianki, wciskam w siebie obiadowego liofila. To ma być pierwszy i ostatni tak kaloryczny posiłek przez najbliższe kilkanaście godzin. Podczas akcji górskiej będą mi musiały wystarczyć batony i musy jogurtowe, o ile w ogóle będę miała na nie ochotę na takiej wysokości.
Dosłownie chwilę po tym, kiedy kończę moje obiado-śniadanie, nasz przewodnik oznajmia nam, że jednak nie wychodzimy. Pogoda jest kiepska i jest duże ryzyko, że w pewnym momencie drogi będziemy musieli zawracać. Czas na plan B – dodatkowy dzień restowy i atak szczytowy przełożony na następny dzień. Co robić, pełni zawodu wracamy do śpiworów.
Kilka godzin później widoki wciąż nie napawają optymizmem. Szare chmury zakrywają nie tylko szczyt Kazbeku, ale i całą okolicę, odgradzając nas od całego świata powyżej i poniżej Stacji Meteo. Podobnie jak wczoraj, niebo nad bazą częstuje nas na przemian deszczem i śniegiem, a wraz z opadami atmosferycznymi opadają i nasze nadzieje na jutrzejszy atak szczytowy.
Dziś nie mamy ochoty kiblować kolejny dzień w schroniskowej kuchni. Zamiast tego idziemy w odwiedziny do namiotu chłopaków z Bezpiecznego Kazbeku. Panowie okazują się wspaniałymi gospodarzami – oprócz częstowania nas herbatą i różnymi frykasami, opowiadają nam sporo ciekawych historii na temat swojej pracy i zrealizowanych akcji ratunkowych. I jakoś tak nieoczekiwanie spędzamy w tym miłym towarzystwie cały dzień. Kalorie uzupełnione, humory o wiele lepsze niż rano, teraz to już musimy wejść na szczyt! Marcin i Dawid – jeśli to czytacie, to serdecznie pozdrawiam i dziękuję za najlepszy obiad w tej części Kaukazu 🙂
A tych, którzy jeszcze o Bezpiecznym Kazbeku nie słyszeli, zachęcam do bliższego zapoznania się z projektem. Od 2016 roku przy Stacji Meteo przez cały sezon pełnią dyżur polscy ratownicy, niosąc pomoc wszędzie tam, gdzie jest ona potrzebna. Dzięki ich ciężkiej pracy sezon 2018 był pierwszym, kiedy na Kazbeku nikt nie zginął. Ratownicy-wolontariusze poświęcają swój czas pro publico bono, projekt utrzymywany jest dzięki sponsorom i darczyńcom. Jeśli będziecie kiedykolwiek w Betlemi Hut, zajrzyjcie do chłopaków i wesprzyjcie, choćby dobrym słowem. Więcej informacji o projekcie: pomagam.pl, fanpage.
Dzień 7 – Atak szczytowy na Kazbek
Znowu pobudka o 1:30, znowu wmuszanie w siebie lioflila i znowu wielkie oczekiwanie i niepewność. O godzinie 3 zamiast wychodzić, czekamy aż przestanie padać deszcz. Finalnie i my i pozostałe ekipy wychodzimy 45 minut później. W świetle czołówek trawersujemy piarżyste podnóże Kazbeku, a zanim dochodzimy do lodowca, łapią nas pierwsze promienie wschodzącego słońca i rozpogodzone niebo. Po lewej stronie mijamy Ortsveri, przed nami zaś widać już wznoszące się daleko tak zwane wyżnie plateau (4 500 m).
Lodowiec jest porządnie zmrożony i przyjemnie się po nim idzie, choć przez niektóre szczeliny trzeba dość energicznie przeskakiwać. Mimo że podejście robi się strome, nie czuję zmęczenia ani wysokości. Czuję za to, że opłaciły się wcześniejsze miesiące treningów, bo zapas sił mam jeszcze spory. Na plateau dochodzimy około 7:30 i po kilkuminutowej przerwie na uzupełnienie kalorii ruszamy dalej. Idziemy cały czas w cieniu, słońce schowane jest jeszcze po drugiej stronie góry. Te kilka minut bez ruchu wystarcza, żeby zaczęły mi odmarzać dłonie, więc podczas marszu macham nimi energicznie, żeby szybko z powrotem je rozgrzać.
Gdzieś między 4 600 a 4 800 m dopada mnie pierwszy kryzys. Tak bez ostrzeżenia, w jednej chwili jest dobrze, a w następnej jakby ktoś przełączył mi coś w ciele. Nagle łapie mnie mocna zadyszka, a nogi robią mi się ciężkie jak z ołowiu, nie jestem w stanie ich podnieść i zrobić normalnego kroku. Czuję się, jakby mój mózg wysyłał sygnał „idź”, ale nie docierał on tam, gdzie trzeba. Bardzo dziwne uczucie, gdy na poziomie mentalnym wszystko funkcjonuje dobrze, ale ciało żyje własnym życiem. Podobno nawet w pewnym momencie idę w miejscu, chociaż jestem przekonana, że poruszam się naprzód. W takim stanie jestem około 30-40 minut, muszę włożyć naprawdę mnóstwo siły woli w to, żeby pokonywać kolejne metry. Dopadają mnie wątpliwości, czy dam radę wejść na szczyt. Na szczęście po jakimś czasie kryzys, jak nagle się pojawił, tak nagle znika.
Około godziny drogi przed szczytem (ok. 150 metrów) robimy krótką przerwę, a ja wmuszam w siebie kolejnego batona i kilka łyków coca-coli. Na tej wysokości jedzenie wchodzi już tak źle, że od razu zaczyna mnie mdlić. Nowy zastrzyk kalorii robi jednak swoje i dodaje mocy. W końcu przekraczamy magiczną barierę 5 000 metrów i stajemy na przełęczy oddzielającej dwa wierzchołki Kazbeku.
Na samym finiszu czeka nas jeszcze bardzo strome podejście kilkudziesięciometrową lodową ścianą. Z miejsca, które z dołu wydawało się szczytem, okazuje się, że jeszcze trzeba przedreptać kilkanaście metrów i… chwilę po godzinie 11 nareszcie stajemy na szczycie! Kiedy już w końcu tutaj docieram, nie mam siły kompletnie na nic, nawet na to, żeby sobie krzyknąć z radości, co zawsze uskuteczniam na 4-tysięcznikach. Zamiast tego… wybucham płaczem. Cały ten festiwal emocji, niepewności, oczekiwania i zmęczenia przeradza się w końcu w upragniony sukces. Jeszcze to do mnie nie do końca dociera. Nie wiem, czy bardziej jestem zaskoczona swoją reakcją, czy tym, że prawie wszyscy z naszej ekipy – nawet faceci – też ryczą jak bobry. Kazbek nas po prostu doprowadził do łez 🙂
Tyle godzin podchodzenia, a na szczycie spędzamy jakieś 10-15 minut. Kilka pamiątkowych zdjęć, filmików i przewodnicy zarządzają odwrót. Wieje jak jasny gwint, chociaż mam tyle warstw na sobie, że ani tego nie czuję, ani nie słyszę. Im niżej, tym pogoda robi się coraz gorsza. Do plateau schodzimy w gęstej mgle, ledwo widać, gdzie kończy się zbocze a zaczyna niebo.
Dobitnie uświadamiam sobie znaczenie powiedzenia, że sukcesem nie jest wejście na szczyt, ale zejście z niego z powrotem do bazy. Podczas całej akcji górskiej zjadłam tak mało, że na zejściu mnie odcina. Wpadam w swego rodzaju otępienie, dziwne myśli krążą mi po głowie, widzę tylko linę przed sobą i bez zastanowienia stawiam krok za krokiem, jak w transie. Na lodowcu, po którym jeszcze kilka godzin wcześniej śmigałam z uśmiechem na ustach, teraz przeskakiwanie nad szczelinami wydaje mi się nadludzkim wysiłkiem. Kiedy dochodzimy do piargów, co chwilę potykam się o kamienie, a raz zaliczam dupozjazd połączony ze zdarciem skóry na dłoni. Oto moja krwawa ofiara za zdobycie góry! Po 12 godzinach znowu witamy się ze Stacją Meteo. Teraz mogę już legalnie odtrąbić sukces wznosząc toast kubkiem herbaty w namiocie Bezpiecznego Kazbeku 🙂
Dzień 8 – Powrót na dół
Piękna przygoda z Kaukazem dobiega końca. Mam mieszane uczucia. Z jednej strony marzę o prysznicu, normalnym jedzeniu i wyspaniu się w prawdziwym łóżku (tak, w tej kolejności :)), ale z drugiej… jakoś tak przykro, że już po wszystkim. Spod klasztoru Cminda Sameba do Stacji Meteo podchodziliśmy 2 dni (samego marszu było jakieś 7 godzin), a zejście zajęło nam tylko 3 godziny. Jak to? To już? Niestety, to już naprawdę koniec, ale najważniejsze, że wracamy z tarczą, a nie na tarczy. Dwa szczyty zdobyte! A ja chyba zostawiłam na Kaukazie część swojego serca 🙂
PS. Mała dygresja i apel do wszystkich, którzy planują samodzielną wyprawę na Kazbek
Kazbek ma opinię góry łatwej i dostępnej dla każdego. Bardzo często wybierana jest na pierwszy pięciotysięcznik – sama jestem tego przykładem. Fakt, że przy korzystnej pogodzie wejście na szczyt nie nastręcza większych trudności technicznych. Chciałabym jednak zaznaczyć, że zdecydowanie NIE JEST to góra dla osób, które pierwszy raz w życiu widzą na oczy lodowiec i mają małe pojęcie o tym, jak posługiwać się sprzętem. Żadnej góry, nawet tej teoretycznie łatwej, nie można lekceważyć. Historii o wypadkach ludzi wybierających się na Kazbek bez najmniejszego nawet przygotowania można znaleźć mnóstwo w internecie. Zakończeń tych historii również.
Podobnych „kamikadze” miałam okazję poznać osobiście w Stacji Meteo. W dzień restowy podczas posiadówy w kuchni przysiadło się do nas dwóch Polaków, którzy planowali wejść na szczyt. Jeden atak szczytowy już zaliczyli, ale z powodu złej pogody się wycofali, kolejny planowali tej samej nocy, co my. Jak to w trakcie takich rozmów bywa, zaczęła się wymiana górskich opowieści i doświadczeń. Wymiana, która dość szybko się zakończyła, a mi z każdą chwilą rozmowy włos jeżył się na głowie. Okazało się, że doświadczenie chłopaków z poruszaniem się po terenie lodowcowym było praktycznie zerowe. Żaden z nich nie miał przeszkolenia z turystyki wysokogórskiej, czyli np. wyciągania ze szczelin czy praktycznego posługiwania się sprzętem. Za to nastawienie mieli bardzo optymistyczne: „Damy radę, przecież góra jest łatwa!”. Nie wiem, czy ostatecznie panowie weszli na szczyt, więcej już ich nie spotkałam, ale żadnej informacji o wypadku również nie było.
Jeśli nie macie wysokogórskiego doświadczenia lub nie jesteście pewni swoich umiejętności – wybierzcie zdobywanie szczytu z doświadczonym przewodnikiem! Naprawdę, żadna góra nie jest warta tego, by w imię osobistych ambicji szafować swoim życiem. Mimo że sama mam już trochę doświadczenia z wejść na kilkanaście alpejskich czterotysięczników, nie żałuję, że tym razem wzięłam udział w wyprawie zorganizowanej. Obydwie akcje górskie były dla mnie bardzo pouczające. Przede wszystkim dlatego, że pierwszy raz miałam przed sobą na linie przewodnika, który wyznaczał trasę i tempo marszu. Tempo o wiele wolniejsze niż sama bym sobie narzuciła, choć później bardzo doceniłam to, jak mądrze dzięki temu rozłożyliśmy siły. Zdecydowanie była to cenna lekcja, z której będę czerpać podczas swoich kolejnych wypraw. Pierwszy raz również związałam się na lodowcu liną z zupełnie sobie obcymi osobami – i już od pierwszych chwil na jednym sznurku staliśmy się prawdziwym, wspierającym się teamem. Wspaniale było poznać nowych ludzi, z różnych części Polski z tą samą górską zajawką 🙂