„Łatwy czterotysięcznik” – takie słowa wstukałam kilka miesięcy temu w wyszukiwarkę, kiedy uznałam, że dojrzałam w końcu do tego, by z ukochanych Tatr wskoczyć na poziom wyżej i rozpocząć kolekcjonowanie alpejskich najwyższych szczytów. Koniec końców udało nam się wdrapać na – wcale nie takie banalnie łatwe – dwa czterotysięczniki w rejonie Alp Walijskich. Jak było? Zapraszam na relację z mojej pierwszej alpejskiej wyrypy!
Tym „łatwym czterotysięcznikiem”, który wypluło mi wówczas Google, był jeden z najbardziej przedeptanych i obleganych przez turystów szczytów – Breithorn. Jako osoba wówczas kompletnie zielona w kwestii topografii Alp przeryłam pół internetu, żeby ogarnąć co, gdzie, jak i za ile, a moi przyszli współtowarzysze niedoli przyjęli do wiadomości fakt, żem jako jedyna z ekipy totalna alpejska świeżynka 🙂
Ostateczny plan wyprawy klarował się tak naprawdę do ostatnich dni. Skoro Breithorn, to może też przy okazji Pollux? I Castor? Ooo po co ograniczać się do Breithornu, zróbmy całą grań! Będzie prawdziwa ambitna górska przygoda!
Dzień 1 Podejście do schroniska
W końcu pochmurnym czerwcowym wieczorem ładujemy mandżur do auta i czteroosobową wesołą ekipą ruszamy na spotkanie przygodzie. 1400 kilometrów dalej i 17 godzin później wytaczamy się na słoneczne uliczki Saint Jacques i rozpoczynamy podejście szlakiem nr 7. Naszym celem tego dnia jest dotarcie do schroniska Rifugio Guide della Val d’Ayas na wysokości 3 420 m n.p.m. Tym samym czeka nas pokonanie około 1 800 metrów przewyższenia.
Według oznakowań dojście do schroniska ma nam zająć nieco ponad 6 godzin. Szybkie obliczenia – jest prawie 14, na miejscu o 20, późno kurczak, późno, mało czasu na aklimatyzację i regenerację, ale damy radę, nie ma innej opcji! W rzeczywistości, umordowani całonocną jazdą i ciężarem dźwiganego bagażu, docieramy na miejsce po 21, po blisko 8 godzinach dreptania. No dobra, przyznaję bez bicia – najbardziej umęczonym i opóźniającym marsz członkiem ekipy jestem ja, mea culpa! Na lekko to ja mogę biegać po górach niczym kozica, ale z wypchanym po brzegi 60-litrowym plecakiem mogę co najwyżej brać udział w wyścigach żółwi 🙂
Męki podejścia wynagradza jednak przepiękna i zróżnicowana trasa Doliną Aosty. Początkowo idziemy przez las, mijając ostatnie zabudowania i stopniowo nabieramy wysokości. Po około 1,5 godziny marszu dochodzimy do rozległej polany, która prowadzi nas do jednej z atrakcji tego miejsca i celów wycieczek turystycznych – Lago Blu. Piarżystą ścieżką wychodzimy na morenę, a gromadzące się nad okolicznymi szczytami chmury nie pozostawiają żadnych złudzeń – zaraz się rozpada. Naciągamy pokrowce na plecaki, a na siebie goretexy i człapiemy dalej. Przez kolejne 2 godziny na zmianę pada na nas deszcz i grad, mój plecak waży chyba tonę, a gdzieś na wysokości 2 800 m n.p.m. załącza mi się trochę cięższa zadyszka niż powinna. Oho, zaczyna się przykręcanie kurka z tlenem!
Zdecydowanie później niż powinniśmy dochodzimy wreszcie do pierwszego schroniska – Rifugio Ottorino Mezzalama na wysokości 3 036 m n.p.m. Do celu pozostało 400 metrów w pionie i (według znaków) 1,5 godziny tuptania. Zarządzamy naradę – mamy siłę iść jeszcze 1,5 godziny? Nie mamy, ale musimy, jeśli jutro chcemy wejść na czterotysięcznik. Zarzucamy plecaki na obolałe ramiona i na oparach siły woli ruszamy dalej. Mamy już nasz cel w zasięgu wzroku, ale odległość wydaje się z tej perspektywy ogromna.
Zaczynamy wdrapywać się po wielkich kamieniach. Co kilka kroków muszę przystawać, żeby wyrównać oddech. Nie wiem już, czy to zmęczenie, czy wysokość, czy jedno i drugie, ale czuję się u kresu sił i marzę tylko o tym, by zrzucić z siebie ten cholerny plecak i nie musieć już nigdzie iść. Dochodzimy wkrótce do granicy śniegu i rozpoczynamy ostatni etap dzisiejszej wędrówki bardzo stromym podejściem. Do wyboru mamy albo iść po kamieniach albo po śnieżnym stoku. Wybieramy śnieg, a we mnie jakby wstępują nowe siły. Kryzys mi mija i nareszcie czuję autentyczną przyjemność z poruszania się w miękkim puchu. Małymi kroczkami wykopuję schodki w śniegu i odliczam: „raz, dwa, trzy… dziesięć… piętnaście”, trzy głębokie oddechy i znowu „raz, dwa trzy…”. Dochodzimy ponownie do skał, tym razem wyposażonych w system sztucznych ułatwień (liny, drewniane podesty a na końcu schody) i wreszcie stajemy przed drzwiami Rifugio Guide della Val d’Ayas.
W schronisku pustki, większość górołazów już śpi. Meldujemy się obsłudze, ogarniamy siebie i bagaż i schodzimy jeszcze do jadalni, by zjeść przed snem coś normalnego – czyli liofilizowany obiad 🙂 Siedząc przy stole, znowu czuję, jakby ktoś przykręcił mi kurek z tlenem i zaczynam się hiperwentylować. Kumpel uprzedza: „Będziesz w nocy rzygać”. Przed zagrzebaniem się w śpiworze łykam profilaktycznie aspirynę. I mam nadzieję, że jednak obędzie się bez odprawiania nocnych modłów nad toaletą 🙂
Dzień 2 Pollux – 4 092 m n.p.m., PD
Przed 4 nad ranem budzą nas odgłosy szykujących się do wymarszu wspinaczy. Jako zgrana ekipa zgodnie stwierdzamy, że nie ma mowy, my nie wstajemy, musimy odespać poprzedni dzień. Ostatecznie wykluwamy się z naszych śpiworów po 8. Wszystkim nam noc przebiegła bez żadnych incydentów, choć część ekipy trochę odczuwa skutki wysokości. Ja, o dziwo, czuję się jak nowo narodzona, mój organizm przystosował się przez te kilka godzin snu do nowych warunków. W schronisku, co nie zaskakuje, poza nami i obsługą nie ma już nikogo. Po śniadaniu i zapakowaniu szpeju około godziny 9:30 wyruszamy po przedeptanych śladach po lodowcu w stronę przełęczy Zwillingsjoch. Naszym celem tego dnia jest Pollux.
Warun, już początkowo niezbyt optymistyczny, z każdą chwilą pogarsza się coraz bardziej. Mgła robi się tak gęsta, że widoczność spada do 2-3 metrów, a silny wiatr bezlitośnie wciska się pod nasze kaptury. I niestety dla nas, zawiewa również ślady, które wyznaczały nam marszrutę. W pewnym momencie tylko dzięki GPS-owi wiemy, w którą stronę mniej więcej się kierować. Wszędzie biało, nic nie widać, sceneria niczym z horroru. Piękne okoliczności na alpejski debiut 🙂 Spotykamy kilka zespołów, które wracają już do schroniska. Okazuje się, że część osób zrezygnowała ze swoich celów i postanowiła tego dnia odpuścić.
My ruszamy dalej i wkrótce docieramy do szczeliny lodowcowej, przedzielonej wąskim mostkiem śnieżnym. Dopiero w drodze powrotnej zobaczymy ewidentny wydeptany ślad, omijający tę wielką dziurę. Tymczasem jednak, nie widząc lepszej alternatywy, decydujemy się po prostu przekroczyć szczelinę (ja z duszą na ramieniu się przeczołguję, modląc się, by mostek się pode mną nie zarwał) i niemal na ślepo kierujemy się do podnóży Polluxa.
Rozpoczynamy wspinaczkę skalną granią. Ledwo cokolwiek widać, często błądzimy między głazami i zastanawiamy się nad wyborem trasy, wiedząc tylko, że musimy w jakiś sposób dążyć do góry. Zakładam przeloty i staram się zaufać swoim rakom podczas wdrapywania na kamienie, ale i tak walczę ze strachem na co trudniejszych fragmentach. Na szlaku jesteśmy zupełnie sami i tak też pozostanie do samego końca. Po pewnym czasie, który wydaje się wiecznością, docieramy wreszcie do zabezpieczonej łańcuchami gładkiej skalnej płyty i wychodzimy nią na ramię ze statuą Madonny.
Do zdobycia szczytu pozostaje jeszcze pokonanie krótkiej śnieżnej grani, widoczność jest jednak tak słaba, że nie jesteśmy w stanie dostrzec z dołu naszego celu. Znowu idziemy po ledwo widocznych śladach innych wspinaczy i po około 40 minutach, równo o godzinie 16 meldujemy się w końcu na wysokości 4 092 m. Pierwszy czterotysięcznik zdobyty! Wow chyba jeszcze w to nie wierzę 🙂
Niebo jakby wysłuchuje naszych pragnień (a może wstawia się za nami stojąca kilkadziesiąt metrów niżej Madonna :)) i gęste chmury na chwilę się rozstępują, po raz pierwszy tego dnia ukazując słońce. Robimy kilka szybkich zdjęć i rozpoczynamy schodzenie.
Im bardziej tracimy wysokość, tym niebo coraz bardziej się rozpogadza, a wiatr łagodnieje. Nareszcie możemy zorientować się w przestrzeni oraz podziwiać pobliski Castor i mur Breithornu. Jest przepięknie! Przy łańcuchach odnajdujemy stanowiska zjazdowe i robimy dwa krótkie zjazdy. Następnie krótko schodzimy skalną granią i odnajdujemy używaną przez inne zespoły drogę po śnieżnym zboczu, której nie dostrzegliśmy wcześniej, podczas wędrówki w górę. Dzięki niej szybko docieramy do podnóża Polluxa, a ostatecznie po 3 godzinach od wejścia na szczyt docieramy do schroniska.
Dzień 3 Roccia Nera – 4 075 m n.p.m., PD
Następnego dnia pobudkę robimy już o właściwej alpinistom (i mało ludzkiej) godzinie, by wyjść ze schroniska przed 7. Bezchmurne niebo zapowiada piękną aurę, a naszym ambitnym planem jest przejście grani Breithornów.
Słońce przygrzewa coraz mocniej, a my zmierzamy najpierw lodowcem Gr. Verra, a następnie po skałach do schronu Cesare e Giorgio Rosso. Schron okazuje się blaszakiem z kilkunastoma miejscami noclegowymi i małym stolikiem. Tam robimy nieco dłuższą przerwę, po czym bardzo stromym śnieżnym zboczem podchodzimy do przełęczy oddzielającej szczyt Roccia Nera (niem. Schwarzfluh) od wschodnich wierzchołków Breithornu.
Dochodzimy do pierwszego (wschodniego) z dwóch Breithornzwillingów i… rozpoczynamy debatę, co zrobić. Skalne wejście nie wydaje się wcale takie łatwe, nie jesteśmy też pewni co będzie później, a patrząc na dalszy przebieg grani w stronę Wierzchołka Środkowego (i jej długość), nikt z nas nie czuje się na siłach, by prowadzić. Okazuje się, że to, co na papierze wydawało się krótkim i przyjemnym przejściem, w rzeczywistości będzie wielogodzinną wyrypą, na którą może nie wystarczyć nam czasu. Po krótkiej naradzie z żalem decydujemy się odpuścić. Na dojście do głównego szczytu Breithornu nie starczy nam już czasu, więc na pocieszenie kierujemy się w stronę tego jego wierzchołka, którego w ogóle nie mieliśmy w planach – Roccia Nera mierzącą 4 075 m n.p.m.
Panorama rozpościerająca się ze szczytu jest tak urzekająca, że rozsiadamy się na śniegu i napawamy widokami. Palące słońce dość szybko motywuje nas jednak do zejścia. Okazuje się też, że w ciągu dnia ze zboczy Roccia Nera zeszło kilka lawin, które zatrzymywały się niebezpiecznie blisko przedeptanej trasy, którą wcześniej szliśmy i którą zamierzaliśmy też wracać. Szybko przemykamy pod lawiniskiem i przez lodowiec, na którym przez ostatnie kilka godzin otworzyło się sporo nowych szczelin.
Tego dnia czeka nas jeszcze zejście do schroniska Rifugio Ottorino Mezzalama na wysokości 3 036 m, gdzie mamy zarezerwowany ostatni nocleg. Śnieżne zbocze, którym podchodziliśmy 2 dni wcześniej, zmieniło się w paskudną breję, w której zapadamy się po kolana. Tym razem decydujemy się skorzystać z leżących na zboczu kamieni.
Przy samej Mezzalamie czeka na nas miła niespodzianka – stadko alpejskich kozic 🙂 Są tak urocze, że decydujemy się na dłuższe posiedzenie w ich towarzystwie, a one same nie wydają się wystraszone widokiem człowieka.
Dzień 4 Zejście
Wszystko co miłe, szybko się kończy i nasza wyprawa niestety również dobiega końca. Pakujemy manatki i rozpoczynamy zejście ku cywilizacji. Alpy, które 3 dni wcześniej przywitały nas deszczem, teraz żegnają nas piękną pogodą i upałem. Z lżejszym plecakiem jakoś inaczej patrzę na to, co mnie otacza 🙂 Jeszcze ostatni rzut oka na ośnieżone szczyty, tak mocno kontrastujące z soczystą zielenią w dolinie, i żegnamy się z górami. Ale tylko na chwilę. Do następnego! 🙂
Informacje praktyczne
1. Dojazd:
Jadąc autostradą A2, a potem niemiecką autostradą kierujemy się na Berlin, następnie na Lipsk, Karlsruhe i Bazyleę, w której przekraczamy granicę niemiecko-szwajcarską. Następnie jedziemy na Berno i przez miasto Martigny, mijając po drodze Jezioro Genewskie (warto zatrzymać się na jednym z MOP-ów nad Jeziorem i w ramach odpoczynku podziwiać widoki). Granicę szwajcarsko-włoską przekraczamy tunelem Grand Saint Bernard, potem jedziemy chwilę włoską autostradą i zjeżdżamy w pełną zakrętasów drogę pod górę aż do miejscowości Saint Jacques.
2. Parking w Saint Jacques:
Można zostawić auto przy sporym parkingu przed miejscowym kościołem, ale jeśli nie ma tam miejsca, nic się nie stanie, jeśli postawimy samochód gdzieś indziej – byle nasz pojazd nie stał na zakazie ani nie uniemożliwiał ruchu innym użytkownikom drogi. My nasz wehikuł zostawiliśmy przy pierwszej uliczce w prawo, zaraz za kościołem, przy płocie, obok źródełka wody.
3. Schroniska:
W schronisku Ayas spaliśmy w komfortowym 4-osobowym pokoiku. 2 piętrowe łóżka zajmowały 90% miejsca, między łóżkami a ścianą było trochę miejsca na upchnięcie plecaków i… to w zasadzie tyle 🙂 Samo schronisko jest bardzo ciepłe i przytulne, na dole jest spora jadalnia, a na zewnątrz duży taras, z którego rozciąga się przepiękny widok na dolinę, którą wcześniej podchodziliśmy. Toalety z umywalkami znajdują się na poziomie -1 i bez puchówki radzę się tam nie zapuszczać, zimno tam jak diabli 🙂
Mezzalama oferuje z kolei nocleg w ogromnej, wieloosobowej sali na piętrze, a ze względu na mikroskopijną ilość miejsca, plecaki trzeba albo upchać pod ławkami przy łóżkach albo w ogóle zostawić na zewnątrz budynku. Żeby skorzystać z toalety i umywalki trzeba wyjść ze schroniska i przejść na tyły budynku. Jeśli, tak jak my, będziecie mieć szczęście, przed wejściem do schroniska przywita Was stadko alpejskich koziorożców harcujących na pobliskiej skałce 🙂
Warto zaopatrzyć się w chusteczki nawilżane, gdyż w alpejskich schroniskach prysznica nie uświadczymy. Ci, dla których tak jak dla mnie traumą jest niemycie włosów dłużej niż 2 dni, mogą zabrać ze sobą suchy szampon, chociaż tak szczerze… ja nie użyłam go ani razu. Mróz okazał się w tym przypadku moim sprzymierzeńcem 🙂 Zarówno w Ayas, jak i w Mezzalamie były jednak umywalki z bieżącą (lodowatą) wodą, więc umycie twarzy i zębów (i grzywki, co by chociaż sprawiać pozory umytych włosów) nie stanowiło problemu.
4. Czasy przejścia:
Zaznaczam, że wszystkie wędrówki zajęły nam więcej czasu niż jest podawane w przewodnikach, więc podane czasy można traktować orientacyjnie. Przy mniejszym zmęczeniu i lepszej pogodzie/widoczności cel można osiągnąć zdecydowanie szybciej.
- Saint Jacques – Mezzalama: 6 godzin
- Mezzalama – Ayas: 1,5 godziny (zejście podobnie)
- Ayas – Pollux (wejście na szczyt): 6,5 godzin
- Pollux – Ayas (zejście ze szczytu): 3 godziny
- Ayas – Roccia Nera: 3 godziny (zejście podobnie)
- Mezzalama – Saint Jacques: 4 godziny
5. Koszty:
- Winieta w Szwajcarii: 40 euro (można kupić na granicy u celników, ważna przez rok)
- Tunel Grand Saint Bernard na granicy szwajcarsko-włoskiej: 27,90 euro (w jedną stronę)
- Przejazd autostradą we Włoszech: 7,50 euro (w jedną stronę)
- Nocleg w schronisku Ayas: 20 euro za noc. Schronisko jest prywatne, więc niestety karta Alpenverein nie jest honorowana.
- Wrzątek w Ayas: teoretycznie za darmo, ale zachowaliśmy się jak typowa polska cebula, taszcząc własne jedzenie i nie kupując (poza wodą) niczego w schronisku, więc obsługa się zemściła i doliczyła nam do rachunku 25 euro 😉
- Nocleg w schronisku Mezzalama: 11 euro za noc dla członków Alpenverein, pozostali 18 euro (chociaż z naszej ekipy tylko ja miałam kartę Alpenverein, a wszyscy zapłaciliśmy po 11 euro, więc pewnie można się dogadać z obsługą :))
Plus koszty zmienne, czyli paliwo i przejazd przez polskie autostrady. Dzięki temu, że mieliśmy do dyspozycji auto na gaz, cały wyjazd udało nam się zamknąć w kwocie około 650 zł na osobę.