O zimowym obozie Wintercamp usłyszałam jakieś 1,5 roku temu i zanotowałam sobie gdzieś z tyłu głowy, że trzeba bliżej obadać, co to za wydarzenie. Ponieważ rok temu brałam udział w kursie turystyki zimowej w Tatrach, Wintercamp musiał poczekać na swoją kolej aż do teraz. Czy było warto? Zapraszam na relację.
Mimo że po górach chodzę dosyć intensywnie już od kilku lat, to swoje pierwsze zimowe kroki zaczęłam stawiać dopiero rok temu. Wyrypy po śniegu wciąż są dla mnie pewną nowością i mam poczucie, że jeszcze brakuje mi mnóstwa wiedzy i doświadczenia. Dlatego gdy na początku października ruszyły zapisy na 8-mą edycję obozu Wintercamp, wysłałam swoje zgłoszenie. Mimo że organizatorzy wprowadzili limit jednokrotnego uczestnictwa w biwaku, cieszy się on tak dużą popularnością, że na pierwszy termin szybko zabrakło miejsc. W końcu przyszło potwierdzenie – 16-19.02.2017 jedziemy na Turbacz. Ekstra! Teraz tylko zaklepać urlop i byle do lutego!
Zaczynamy
Na początku lutego pogoda na nizinach była bardziej wczesnowiosenna niż zimowa. Im bliżej było do wyjazdu, tym bardziej obawiałam się, czy zamiast śniegu nie będzie na nas czekać roztopiona breja. Prognozy zapowiadały jednak niewielkie mrozy. Zapakowałam puchowy śpiwór, matę samopompującą i ciepłe ciuchy, namiot pod pachę i w drogę na dworzec PKP. Po całonocnej podróży pociągiem przywitała nas piękna, słoneczna aura, dzięki której miło nam się podchodziło na Turbacz (o samym szlaku na Turbacz piszę tutaj).
O godzinie 15 odebrałyśmy nasze pakiety uczestników, następnie z pomocą wintercampowej ekipy przygotowałyśmy sobie miejsce na namiot i rozbiłyśmy nasz mały domek, a wieczorem czekały na nas już pierwsze atrakcje. Najpierw były wesołe zabawy integracyjne, podczas których poznaliśmy się z innymi biwakowiczami, potem pierwsze prelekcje uczestników (świetna opowieść Joli o podróży koleją transsyberyjską) oraz relacja Janusza Gołębia z zimowego wejścia na Gasherbrum I.
„Uwaga, uwaga Wintercamp! Jest godzina 7:15!”
Taka pobudka wykrzyczana przez megafon witała nas każdego ranka 🙂 Pierwszą noc spędziliśmy jeszcze w schronisku, by kolejnego dnia już na stałe przenieść się z całym bajzlem do żółtego M1. Od rana intensywnie obudowywałyśmy nasz namiocik śnieżnym murem, by jak najlepiej ochronić go od wiatru. Jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem Wintercampu odbył się kolejny konkurs – „Zjazd na byle czym” ze śnieżnej górki. W moim przypadku było to raczej czołganie się w dół stoku, przez co zniszczyłam swoją plakietkę z identyfikatorem i musiałam zdobyć nową 🙂
O godzinie 13:00 nastąpiło oficjalne rozpoczęcie biwaku, a potem pierwsze szkolenia, każde trwające po 3 godziny. Każdy uczestnik mógł wybrać trzy bloki tematyczne, w których brał udział: szkolenie medyczne, biwakowe, sprzętowe, lawinowe, skiturowe i wspinaczkowe. Ja wybrałam pierwsze trzy z nadzieją, że to właśnie na nich dowiem się najbardziej przydatnych rzeczy pod kątem przyszłej zimowej działalności górskiej.
Pierwsze szkolenie, medyczne, podzielone było na trzy części. Podczas pierwszej uczyliśmy się opatrywania podstawowych urazów z wykorzystaniem tego, co mamy we własnych plecakach. Było więc usztywnianie „złamanej nogi” kijkiem trekkingowym czy wykorzystanie skarpetki jako opaski uciskowej 🙂 Dowiedzieliśmy się też, jak zabezpieczyć się przed odmrożeniami i w jaki sposób pomóc reaguje nasze ciało podczas hipotermii. W drugiej części szkolenia przećwiczyliśmy RKO i użycie defibrylatora. Ostatnim etapem szkolenia było już przećwiczenie nabytych właśnie umiejętności w praktyce. Naszym zadaniem było udzielenie pierwszej pomocy „poszkodowanym” w lawinie. Musieliśmy wezwać pomoc, opatrzyć głowę rannego i jego złamaną nogę oraz zabezpieczyć go przed wychłodzeniem. Nie wszystko zrobiliśmy idealnie, pojawiły się błędy, ale otrzymaliśmy dokładny feedback od szkoleniowców. W mojej opinii bardzo fajne, ciekawe i przydatne zajęcia. Szkoda jedynie, że tak krótkie, a przez to nieco powierzchowne.
Kolejny intensywny dzień
Następnego dnia czekały nas kolejne dwa szkolenia. Rano udałam się na szkolenie z biwakowania w terenie. Najpierw w części wykładowej mogliśmy posłuchać (i również dotknąć) o sprzęcie wykorzystywanym w zimowych wędrówkach – plecakach wyprawowych, kuchenkach, rakach, czekanach, linach itp. Dla mnie większość kwestii była już znana, więc z niecierpliwością czekałam na część praktyczną. Ta podzielona była na dwie części – jedna grupa kopała jamę śnieżną, druga uczyła się chodzenia w rakach i hamowania czekanem. Jako że obsługę raków i czekana przerobiłam już na kursie, odpuściłam sobie tę część i zostałam dłużej przy kopaniu jamy. Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe i można się przy tym nieźle napocić. Nie ukrywam, że wybierając to szkolenie, nastawiałam się właśnie na budowę jamy śnieżnej, ponieważ nigdy tego nie robiłam. Niestety, w ciągu godziny wykopaliśmy tylko część tuneli, kolejnej grupie po nas przypadło wykańczanie jamy. Podobnie, jak w przypadku szkolenia medycznego, przydałoby się więcej czasu. Czy będę umiała sobie sama zbudować taką jamę, jeśli będę musiała? Szczerze mówiąc, trudno mi powiedzieć, mam nadzieję, że tak.
Po obiedzie przyszedł czas na ostatnie szkolenie – sprzętowe. Przed wykładem mieliśmy okazję odbyć krótki spacer w rakietach śnieżnych. Rzeczywiście, świetnie się w nich chodzi po głębokim śniegu. Tym samym do mojej długiej listy „szpeju-do-kupienia” dorzuciłam rakiety 🙂 Po tej małej przebieżce udaliśmy się do wintercampowego namiotu posłuchać o śpiworach, matach, odzieży termoaktywnej czy kuchenkach. Dowiedzieliśmy się, na co zwracać uwagę przy doborze sprzętu, co jest rzeczywiście przydatne, a co jedynie chwytem marketingowym producentów. Podobnie, jak przy szkoleniu biwakowym, wiele informacji było mi już znanych, ale dowiedziałam się też paru nowych rzeczy. Wielkim minusem był dla mnie brak jakiejkolwiek prezentacji funkcjonowania omawianego sprzętu w praktyce. Liczyłam na pokaz gotowania wody ze śniegu, tak jak było w zapowiedziach organizatorów – niestety niczego takiego nie było, a szkoda. Długi wykład teoretyczny, jakkolwiek bardzo ciekawy i przydatny, w wielkim zimnym namiocie troszeczkę się dłużył i w mojej opinii bardziej był właśnie wykładem, a nie szkoleniem praktycznym.
Nie tylko nauka
Jednak w ciągu czterech dni nie tylko zdobywaliśmy wiedzę. Codzienne szkolenia przeplatane były konkursami z nagrodami dla uczestników (m.in. wspinaczka lodowa na czas czy zwis w przybloku na czekanach), pokazem psów lawinowych, wspólnym ogniskiem oraz fakultatywnymi wykładami. Każdy dzień kończył się ciekawymi opowieściami wspinaczy i ludzi gór. Michał Król zabrał nas na wspinaczkę lodową na drugi koniec świata, Wojtek Grzesiok i Andrzej Życzkowski z KW Gliwice opowiedzieli o swoich przygodach podczas wejścia na Denali, a przedstawiciel Gorczańskiego Parku Narodowego bardzo interesująco opowiadał o przyrodzie miejsca, w którym się znajdowaliśmy i pokazywał nagrania złapanych w fotopułapkę zwierząt zamieszkujących Gorce.
Nie zabrakło też megaciekawej prezentacji Wojtka z firmy Pajak. Nigdy nie sądziłam, że można w tak pasjonujący sposób opowiadać o puchu i o śpiworach 🙂 A przy okazji miałam okazję własnymi rękami dotknąć najnowszej rewelacji Pajaka, czyli najcieplejszego obecnie śpiwora na świecie o temperaturze komfortu -31 stopni, a temperaturze extremum… -73! Z takim puchaczem nawet takiemu zmarzlakowi, jak ja nie straszne by były żadne mrozy! Cena? Jedyne 1000 euro 🙂 Lista „szpeju-do-kupienia” wydłużyła się o kolejną pozycję.
Ostatniego dnia pożegnaliśmy się z Wintercampem drużynową zabawą w terenie. Kilkuosobowe zespoły biegały od bazy do bazy i wykonywały różne zadania, za które dostawało się punkty, m.in. bieg w rakietach śnieżnych czy ułożenie wintercampowej piosenki. Było mnóstwo śmiechu i fajnej zabawy. Zajęliśmy drugie miejsce, ale organizatorzy nawet nas nie wyczytali – chyba nie byli pewni, jak się czyta nazwę naszej drużyny 🙂 O 10:30 nastąpiło oficjalne zakończenie obozu, rozdanie dyplomów uczestnictwa i kilka zdjęć pamiątkowych. Po zwinięciu obozu i ostatnim posiłku w schronisku niechętnie ruszyliśmy w drogę na dół, do cywilizacji.
Dla kogo Wintercamp?
Kto chce poznać podobnych zapaleńców i górskich świrów, kto ma bardzo małe doświadczenie i dopiero zaczyna swoją przygodę z zimowymi wędrówkami po górach i kto chce po prostu przeżyć wspaniałą przygodę na największym zimowym biwaku w Polsce – ten będzie zachwycony i takiej osobie mogę szczerze polecić udział w Wintercampie.
Dla kogoś, kto już jakieś górskie doświadczenie ma, szkolenia mogą wydać się nieco powierzchowne i tak naprawdę tylko wprowadzające w daną problematykę, bez zagłębiania się w szczegóły. Absolutnie nie mam tutaj pretensji do prowadzących – moim zdaniem wszyscy spisali się na medal i dzielili się swoją wiedzą z wielkim zaangażowaniem i pasją. Dowiedziałam się sporo nowych rzeczy i usystematyzowałam dotychczasową wiedzę. Jednak 3 godziny na jedno szkolenie to zdecydowanie za mało. Za wpisowe w wysokości 399 zł spodziewałam się nieco więcej.
Wielką robotę zrobiły dodatkowe prelekcje zaproszonych gości i pozaszkoleniowe atrakcje. Dzięki świetnej atmosferze ani przez chwilę nie można było się nudzić, cały czas coś się działo. Bardzo się cieszę, że mogłam wziąć udział w tym wydarzeniu. Mimo paru niedociągnięć, to były bardzo fajne 4 dni. Kolejna górska przygoda za mną. Czas na kolejne! 🙂