Monte Rosa – jeden z największych masywów górskich w Alpach, wielkością ustępuje tylko masywowi Mont Blanc. Będąc „zagłębiem” przyjemnych, nietrudnych technicznie czterotysięczników oczarowuje widokami i przyciąga tłumy. Również i dla nas stał celem kolejnego wyjazdu. I pozwolił dopisać do górskiego kajecika kolejnych 9 szczytów. W pierwszej części zapraszam na relację z wejścia na Piramidę Vincenta i Schneedomspitze.
Pozostałe relacje z masywu Monte Rosa:
- Tydzień w Monte Rosa cz. 2 – Balmenhorn, Corno Nero (Schwarzfluh), Ludwigshöhe
- Tydzień w Monte Rosa cz. 3 – Parrotspitze, Zumsteinspitze, Punta Gnifetti (Signalkuppe)
- Tydzień w Monte Rosa cz. 4 – Punta Giordani + informacje praktyczne
Dzień 1 – Dłuuuugi przemarsz do schroniska Gnifetti (3 647 m)
W sobotnie południe wyruszamy z Polski, by kilkanaście godzin później, krótko przed wschodem słońca znaleźć się na przełęczy Grand Saint Bernard (2 473 m) na granicy szwajcarsko-włoskiej. Dojazd tutaj jest niemożliwy przy dużych opadach śniegu, jednak latem stanowi dobrą alternatywę dla płatnego tunelu wydrążonego pod górami. Postanawiamy spędzić tutaj kilka godzin – z jednej strony po to, by choć trochę się zdrzemnąć w cichym, nietrzęsącym się samochodzie, a z drugiej, aby rozpocząć już proces aklimatyzacji.
Około południa dojeżdżamy do malutkiej miejscowości Staffal w Dolinie Aosty i parkujemy auto na bezpłatnym parkingu w pobliżu wyciągu kolejki linowej. Żeby zyskać trochę na czasie, podjeżdżamy wagonikiem na wysokość 2 976 m do stacji Passo dei Salati. Można stąd jeszcze podjechać 300 metrów wyżej do stacji Indren na 3 275 m, my jednak decydujemy się pokonać dalszą drogę na własnych nogach. Chcemy powoli nabierać wysokości, żeby lepiej się zaaklimatyzować.
Praktycznie od razu po wyjściu na Passo dei Salati wchodzimy w kamienisty teren, a tuż przed nami wyrasta skalista górka Stolenberg. Podchodzimy niemal na jej szczyt po pięknym, miejscami eksponowanym i ubezpieczonym poręczówkami szlaku po to, by za chwilę przetrawersować jej zbocze i zejść ostro w dół. Nasza trasa cały czas na zmianę wznosi się i opada. Ponad 2 godziny później dochodzimy do budynku nieczynnej już górnej stacji kolejki na Punta Indren (3 260 m).
Tutaj łapie nas grad i deszcz, postanawiamy więc schronić się na chwilę we wnętrzu budynku. Jedyne otwarte pomieszczenie, do którego mamy możliwość wejść okazuje się jednak maleńką i strasznie brudną klitką, z której chcemy jak najszybciej uciec. Jak tylko trochę się przejaśnia, ruszamy po pierwszych płatach lodowca w stronę nowej stacji kolejki. Tej samej, z której byśmy wysiedli, gdybyśmy kilka godzin wcześniej zdecydowali się na skorzystanie z niej. Wyszło na to, że 300 metrów w pionie pokonaliśmy w 3 godziny – zacny czas 🙂
Wchodzimy na lodowiec Indren u podnóży Piramidy Vincenta i Punta Giordani. Za kilka dni będziemy z niego podchodzić na drugi ze wspomnianych szczytów. Teren jest dość płaski i bezpieczny, nie ma jeszcze potrzeby zakładania raków. Po drugiej stronie lodowca czeka nas bardzo wymagające, ale na szczęście niedługie skalne podejście. Droga jest dobrze ubezpieczona grubymi linami, jednak z ciężkim plecakiem i po kiepsko przespanej nocy pół godziny wspinania wydaje mi się wiecznością. Nie jestem w stanie płynnie podchodzić, co kilka kroków muszę zatrzymywać się, by złapać oddech. Po dojściu na szczyt skały robię sobie kilkunastominutową przerwę, żeby dojść do siebie po takim wysiłku 😉
Z tego miejsca po lewej stronie widać położone niedaleko schronisko Mantova, a przed nami wyłania się skalna ostroga z przycupniętym na niej schroniskiem Gnifetti. Wydaje się, że jest już bardzo blisko, ale w rzeczywistości musimy jeszcze przejść kawał drogi kolejnym lodowym jęzorem. Tutaj postanawiamy już założyć raki, bo lodowa ścieżka jest w kilku miejscach wytopiona i bardzo śliska. Ostatni fragment to jeszcze krótkie podejście kolejną ubezpieczoną ferratą i w końcu po 6 godzinach marszu meldujemy się w schronisku.
Dzień 2 – Piramida Vincenta (4 215 m, PD)
Dziś szybka pobudka, szybkie śniadanie i wyruszamy na spotkanie z lodowcem Lys oraz naszym pierwszym wierzchołkiem – Piramidą Vincenta. Praktycznie od razu po zejściu ze schroniska na lodowiec wkraczamy w strefę szczelin. Idziemy grzecznie gęsiego wydeptaną ścieżką za pozostałymi ekipami, po prawej stronie cały czas mając na widoku urwiste zbocza Piramidy. Z tej perspektywy góra nie wygląda zbyt przyjaźnie.
Po drodze mijamy kilka naprawdę ogromnych szczelin. Nasza droga cały czas wiedzie do góry, w stronę przełęczy Vincenta na wys. 4 088 m. Im wyżej podchodzimy, tym coraz więcej szczytów ukazuje się naszym oczom. Coraz lepiej widać też ogrom masywu Monte Rosa. Na wprost przed nami wznosi się Balmenhorn z małym schronem na szczycie i Corno Nero, zaś po lewej stronie dumnie piętrzą się Liskammy wraz ze swoim mniejszym sąsiadem, Schneedomspitze.
Po ponad 2 godzinach od wyjścia ze schroniska dochodzimy na rozległą przełęcz i robimy chwilę przerwy. Z tego miejsca mamy już nieco ponad 100 metrów do wierzchołka. Skręcamy w prawo na szeroki, śnieżny stok, który wyprowadza nas na kopułę szczytową. Ostatni etap podejścia jest bardziej stromy niż wcześniejsza droga po lodowcu, ale z kilkoma krótkimi przerwami na złapanie oddechu osiągamy szczyt w niecałe pół godziny.
Z wierzchołka rozciąga się wspaniała panorama na cały masyw Monte Rosa. Mimo że Piramida Vincenta jest jedną z niższych gór w tym rejonie, w żadnym stopniu nie odbiega urodą od swoich wyższych sąsiadów. Chmury co chwilę przemykają między nami, to odgradzając nas od reszty świata, to znów odsłaniając inne góry. Robimy kilka pamiątkowych zdjęć i wracamy tą samą trasą do schroniska Gnifetti.
Dzień 3 – Il Naso / Schneedomspitze (4 272 m, PD)
Trzeciego dnia naszego wyjazdu w planach mamy wejście na wierzchołek Il Naso (niem. Schneedomspitze), znany również jako Il Naso del Lyskamm. Co ciekawe i może nie wszystkim wiadome, wierzchołek nie jest zaliczany przez UIAA (Międzynarodową Federację Związków Alpinistycznych) do grona oficjalnych alpejskich czterotysięczników, mimo że w zasadzie spełnia wszystkie kryteria. Według niektórych głosów Il Naso jest tylko jednym z wierzchołków Liskammów i nie powinien być traktowany jako samodzielny szczyt. Niech mówią, co chcą, ja sobie tę górę zdecydowanie zaliczam jako mój pełnoprawny czterotysięcznik! 🙂
Na Schneedomspitze można wejść od dwóch stron – zachodnią ścianą podchodząc od schroniska Sella lub, tak jak my, wschodnią ścianą od schroniska Gnifetti. Początkowo trasa podejścia wiedzie tą samą drogą, którą dzień wcześniej podążaliśmy na Piramidę Vincenta. Dopiero po dojściu na przełęcz Vincenta zamiast skręcić w prawo, idziemy w lewo i wydeptaną ścieżką przecinamy lodowiec.
U podnóży szczytu są dwie opcje dalszej wędrówki. Pierwszą z nich jest ostre, śnieżno-lodowe podejście zboczem góry. Wielka szczelina brzegowa ciągnąca się w poprzek całego zbocza każe nam jednak od razu wybrać opcję numer dwa – podejście skalną ścianą. Wydeptane ślady w śniegu wskazują na to, że również ekipy przed nami myślały podobnie. Jeszcze chwilę obchodzimy górę i wchodzimy w skalny teren.
Według przewodnika ma to być jeden z najłatwiejszych czterotysięczników. W rzeczywistości skała jest tak krucha i niestabilna, że to podejście okazuje się spełnieniem moich największych górskich koszmarów. Prawie godzinne podejście po luźnych kamlotach i piargach niszczy mnie psychicznie, ale co zrobić, trzeba napierać! Na pocieszenie mogę tylko napisać, że z powrotem na dół szło mi się o wiele lepiej 🙂
Po skalnym etapie osiągamy przełęcz Passo del Naso (4 150m), odbijamy nieco na lewo i podchodzimy dalej śnieżną granią. Nawet tutaj nie brakuje szczelin, więc musimy być cały czas czujni. Pod koniec mijamy jeszcze jeden krótki i łatwy skalny odcinek i po kolejnych kilkunastu metrach osiągamy szczyt.
A na szczycie… mleko totalne! Chmury nam wszystko zasłoniły i tak sobie siedzimy, odcięci od świata. W pewnym momencie gdzieś blisko nas słyszymy huk schodzącej lawiny, ale nie jesteśmy w stanie dostrzec gdzie, co i jak. Nigdzie nam się nie spieszy, postanawiamy spędzić trochę czasu na wierzchołku i poczekać na poprawę pogody. Nasza cierpliwość się opłaca, ok. pół godziny później niebo w końcu się rozjaśnia, osłaniając przed nami fantastyczne widoki. Przed sobą mamy Liskammy, po prawej całą grań od Piramidy Vincenta po Punta Gnifetti, a po lewej szczyty, na których już wcześniej byliśmy – Pollux, Castor i masyw Breithornu.
Drogę powrotną z Il Naso pokonujemy z duszą na ramieniu. Mimo że jest jeszcze wczesne popołudnie, pod wpływem ciepła na lodowcu pootwierało się mnóstwo nowych szczelin, a sam śnieg i lód zrobiły się mocno brejowate. Kilka razy stawiając krok mam wrażenie, że słyszę pod sobą głuche tąpnięcie – nie wiem, czy rzeczywiście tak się dzieje, czy to już moja wyobraźnia płata figle, ale na wszelki wypadek uciekamy do schroniska tak szybko, jak tylko się da 🙂
Czasy przejścia:
- Passo dei Salati – schronisko Gnifetti: 6 godzin
- Gnifetti – Piramida Vincenta: 3 godziny
- Gnifetti – Il Naso: 4,5 godziny